Załoga karetki - jeżdżąc od szpitala do szpitala - przejechała w sumie 700 kilometrów. Nigdzie nie było miejsca dla pacjenta. System ratownictwa w całym kraju działa na najwyższych obrotach, ale codzienność pracy załóg karetek czasem wygląda tak, że spędzają oni po kilka godzin w trasie lub kolejce na podjeździe szpitala.
System ratownictwa w całym kraju działa na najwyższych obrotach. Zlecenia z dyspozytorni trafiają do stacji pogotowia ratunkowego, jak na przykład do tej - w Tarnowskich Górach, gdzie jeden ze dyspozytorów właśnie przysyłał wezwanie do kolejnego pacjenta.
Michał Kulik, ratownik medyczny, chwilę po otrzymaniu wezwania jest gotowy do wyjazdu. Strój ochronny, taśmy na ręce - i w drogę.
- Kilometrów do przejechania mamy około 30. Miejsce ustalone jest przez dyspozytora medycznego z Gliwicach - mówi ratownik medyczny.
W Gliwicach w dyspozytorni na dyżurze jest między innymi pani Lucyna. Przed pandemią dziennie odbierała 300 wezwań, teraz - 700.
- Patrząc po statystykach z zeszłego tygodnia, to w zeszłym tygodniu jeździliśmy do stu przypadków. W tej chwili jeździmy do 300-350 przypadków - zwraca uwagę Łukasz Pach, dyrektor Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach.
Przeciążony system
- Jeżeli chodzi o ilość karetek, to jest ponad 160 karetek w stałym obiegu na Śląsku, oprócz tego powołanych jest 14 dodatkowych zespołów systemowych - mówi Łukasz Pach.
Jednak i tak ich nie wystarcza, bo karetki w poszukiwaniu wolnego miejsca i przejechaniu wielu kilometrów utykają w końcu z pacjentami w korkach przed szpitalami. Tak było między innymi w przypadku karetki, której "Fakty" TVN towarzyszyły od Tarnowskich Gór - zespół przejechał w sumie 40 kilometrów. To i tak bardzo mało, twierdzą inni ratownicy ze Śląska.
- Nasi pacjenci jeżdżą do szpitali oddalonych o kilkadziesiąt, a nawet już o kilkaset kilometrów, od naszego miasta. Najdalsza trasa jaką pokonał zespół to 700 kilometrów - byli odsyłani od szpitala do szpitala - mówi jeden z ratowników.
Liczba próśb o ratunek rośnie lawinowo. Tylko w Warszawie w miniony czwartek dyspozytorzy przyjęli prawie dwa tysiące zgłoszeń. To o ponad 700 więcej niż dwa miesiące temu.
Nie wytrzymują ludzie, nie wytrzymuje system komputerowy, który łączy pacjentów tam, gdzie jest to możliwe. Na przykład dyspozytor w Białymstoku odbierał połączenie od pacjentki oddalonej o 400 kilometrów.
"A skąd pani dzwoni?" - pyta dyspozytor na udostępnionym nagraniu. - Z Kalisza - odpowiada kobieta. Dyspozytor próbuje dowiedzieć się, co się dzieje. Informuję pacjentkę, że "dodzwoniła się do Białegostoku".
Takich telefonów z wołaniem o pomoc - jak twierdzą eksperci - w najbliższych dniach jeszcze przybędzie.
Autor: Marek Nowicki / Źródło: Fakty TVN
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne