Od lat pomagają chorym, maltretowanym, wygłodzonym koniom, teraz sami potrzebują wsparcia. Organizacje, które mają pod opieką zwierzęta gospodarcze coraz częściej nie mają za co ich wyżywić i leczyć. Ceny siana i paszy poszły w górę, brakuje też pieniędzy na opłacenie rachunków. Przez pandemię darczyńcy wycofują swoje wpłaty i oddają adoptowane wcześniej konie czy osły. Gminy, które często powinny płacić za utrzymanie uratowanych zwierząt hodowlanych z interwencji, zrzucają odpowiedzialność na organizacje pozarządowe.
Kiedy 2-tygodniowy źrebak w maju trafił pod opiekę Fundacji "Ktoś", ledwo trzymał się na kopytach. Po kilku miesiącach leczenia zaczął galopować. Klacz, u której doszło do dużej deformacji kopyt i stawów, nadal wymaga leczenia, podobnie jak jej źrebak.
- Trafiają do nas czasami konie bardzo chore, po przejściach. To są konie, które wskutek zaniedbania doprowadzano do takiego stanu, gdzie ich cierpienie trwało nawet latami - tłumaczy Renata Wójcik, prezes Fundacji "Ktoś".
- W "Pegasusie" przebywają głównie zwierzęta z interwencji, czyli zwierzęta, nad którymi znęcał się człowiek, zwierzęta porzucone - mówi Agata Geilke, menedżerka Fundacji "Pegasus".
Takich wzruszających historii jest dużo więcej. Jantar i Jawor woziły ludzi do Morskiego Oka. Gdyby nie pomoc organizacji pozarządowych, te konie trafiłyby na rzeź.
- Stasio, który za mną stoi, jest źrebięciem od klaczy, która została znaleziona przez rolników w lesie. Leżała w rowie, nie mogła się podnieść, przyjechała do nas, staraliśmy się ją ratować, niestety, nie udało się - mówi Agata Geilke.
"Mieliśmy na koncie niecałe 1000 złotych"
Pod opieką Fundacji "Pegasus" jest prawie setka uratowanych koni. Na ich utrzymanie potrzeba miesięcznie prawie 80 tysięcy złotych. Im większe stado, tym więcej wydatków, ale to nie oznacza, że te mniejsze organizacje w czasie pandemii radzą sobie lepiej.
- Był taki moment, kiedy mieliśmy na koncie niecałe 1000 złotych, także była to dramatyczna chwila, a zbliżał się czas zakupu siana i nie mieliśmy za co je kupić - opisuje Renata Wójcik.
- Azyl działa już 20 lat i takiej sytuacji nigdy nie było, my po prostu nie wiemy, co mamy robić, możemy tylko apelować do miłośników zwierząt - przyznaje Agata Geilke.
Darczyńców jest jednak coraz mniej. Renata Wójcik, prezes Fundacji "Ktoś", szacuje, że spadek wpływów wyniósł około 40 procent. Menedżerka Fundacji "Pegasus" Agata Geilke twierdzi, że liczba darczyńców zmniejszyła się o około 40 procent.
- Straciliśmy 25 procent naszych wspaniałych darczyńców, którzy nam pomagali przetrwać - informuje Norbert Ziemlicki z Fundacji "Centaurus".
Dlatego coraz częściej brakuje pieniędzy na leczenie, opłacenie rachunków za wodę i prąd, a nawet jedzenie.
"Centaurus" to fundacja, która pod swoją opieką ma ponad 600 koni. Zapasy siana wystarczą im do końca roku, a stado się powiększa. Niemal z dnia na dzień z adopcji wróciło 48 zwierząt.
- Jesteśmy naprawdę załamani tym co się dzieje, ponieważ przez te 13 lat naszej działalności nigdy nie było tak dramatycznej sytuacji, że tak mnóstwo zwierząt do nas wróciło. Ludzie płaczą i nas przepraszają, ale nie dają rady - mówi Norbert Ziemlicki.
Organizacje pozarządowe zdane są przede wszystkim na łaskę darczyńców, bo, jak twierdzą, nie mogą liczyć na państwowe dotacje.
- Niestety, państwo nie pomaga nam w żaden sposób. Gminy "wiszą" nam kilkadziesiąt tysięcy złotych i nie mają zamiaru tego spłacać - twierdzi Agata Geilke.
Prawo sobie, życie sobie
Zgodnie z przepisami za utrzymanie chorych, maltretowanych, wychudzonych zwierząt gospodarskich powinny płacić gminy, na terenie których doszło do interwencji. Później mogą domagać się zwrotu kosztów od ich właściciela. Zdaniem prawników to tylko teoria.
- Co robią gminy? Oczywiście, żeby nie wydawać swoich pieniędzy, przerzucają odpowiedzialność na organizacje. Stwierdzają, że gmina nie ma żadnego obowiązku płacić, że to właściciela koszty te obciążają, więc organizacja musi radzić sobie sama, a właściciel często nie ma majątku, z którego można byłoby taką egzekucję przeprowadzić - tłumaczy adwokat Katarzyna Topczewska.
Oprócz pieniędzy brakuje też rąk do pracy. - Problem jest przede wszystkim z wolontariuszami, do schroniska nie przyjeżdżają wolontariusze do pracy albo bardzo mało - twierdzi Łukasz Musiał z Fundacji "Viva!".
- Boją się pandemii, boją się wirusa i działamy sami, my od godziny 6 rano kończymy o godzinie 21, czasami o 22, potem siadamy do komputerów, żeby pisać apele, błagać o pomoc, śpimy po 2-3 godziny - opisuje swój dzień Norbert Ziemlicki.
To na pewno nie jest spokojny sen, bo pracownicy fundacji martwią się o przyszłość podopiecznych. - Jeśli nie będzie pieniędzy na leczenie, jeśli nie będzie pieniędzy na jedzenie, po prostu te zwierzaki sobie nie poradzą, a nasze ręce nie wystarczą - mówi Agata Geilke.
Autor: Marta Kolbus / Źródło: Fakty po południu TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Fundacja "Ktoś"