Ataki na World Trade Center i Pentagon z 11 września 2001 roku na zawsze zmienił świat. Po 20 latach od zamachów kobiety, które straciły w nich swoich mężów, opowiadają o wydarzeniach z tamtego tragicznego dnia i o tym, jak teraz wygląda ich życie. Materiał "Faktów o Świecie" TVN24 BiS.
11 września 2001 roku Mike McGinty miał spotkanie na 99. piętrze północnej wieży World Trade Center. Na co dzień pracował w Bostonie, w biurze w Nowym Jorku musiał być dwa razy w tygodniu.
- Byłam w kościele, kiedy zadzwonił telefon. Ktoś powiedział, że samolot wleciał w budynek. Pomyślałam, że to jakaś awionetka, że nic się nie stało. Gdy usłyszeliśmy o drugim samolocie wiedziałam, że to coś poważniejszego - wspomina Cindy McGinty, wdowa po Mike'u.
Cindy nie miała możliwości pożegnać się ze swoim mężem, bo Mike nie miał telefonu komórkowego. Krótko po atakach firma, w której pracował, sprowadziła rodzinę do Nowego Jorku, by ta mogła oficjalnie zgłosić zaginięcie mężczyzny. Gdy Cindy zobaczyła zdjęcia strefy zero, straciła jakąkolwiek nadzieję.
- Pomyślałam: nie ma możliwości by przeżył. Spojrzałam na moją siostrę i powiedziałam "musimy wracać do domu". Obok nas siedziała rodzina szukająca swojej córki. Wierzyli, że ją znajdą. Ja wiedziałam, że Mike nie żyje. Nie chciałam dawać moim synom nadziei - mówi kobieta.
Synowie Mike'a i Cindy w 2001 roku mieli 7 i 8 lat. Rodzina zorganizowała ceremonię pogrzebową, by szybko zamknąć ten bolesny rozdział. Jednak Cindy nigdy nie pogodziła się ze stratą, nigdy nie znalazła nikogo, kto mógłby zastąpić jej męża.
- To nie 11 września najbardziej odczuwam tęsknotę za nim. Tęsknię, kiedy wyrzucam śmieci, kiedy zaleje mi piwnicę. Tęskniłam, kiedy chłopcy źle się zachowywali. Niedawno mój syn Daniel się ożenił. Było mi bardzo smutno. Mike był dobrym ojcem i mężem, mógł przekazać moim synom swoją mądrość. Mogłam zrobić dla nich wiele, ale nie mogłam zastąpić im ojca - mówi Cindy.
"Rozmawiamy o nim każdego dnia"
Siedem pięter niżej w północnej wieży pracował Andrew Friedman. Rodzina twierdzi, że mężczyzna był duszą towarzystwa. Człowiekiem, który potrafił budować przyjaźnie na całe życie. Pracę w bliźniaczych wieżach rozpoczął zaledwie dwa tygodnie przed atakami.
- Rozmawiałam z nim. Był spokojny. Powiedział: Lisa, jesteśmy wszyscy w jednym pokoju, mamy dużo powietrza. W tle słyszałam kaszlących i płaczących ludzi. Andrew brzmiał… to było dziwne. Wydawało mi się, że nie chce mnie martwić. Powiedział "mamy dużo powietrza, nie martw się". Byłam w szoku. Jedyne, co byłam w stanie powiedzieć, to "kocham cię" - wspomina Lisa Friedman-Clark.
Andrew osierocił dwóch 11-letnich synów. Lisa, po konsultacji z psychologiem, postanowiła zaangażować dzieci w pomoc ratownikom. 14 września 2001 roku rodzina odwiedzała szpitale i remizy strażackie, dostarczając lekarzom i strażakom czyste skarpetki. Dołączała do nich ulotki ze zdjęciem Andrew. Pytała, czy ktoś go widział.
- Martwiłam się tylko o dzieci. Jestem matką. Zapomniałam o sobie, zapomniałam o wszystkim. Zastanawiałam się, co teraz zrobię? - wspomina.
Synowie Lisy mieli pewien związek z górującymi nad Nowym Jorkiem wieżami, jeszcze zanim ich ojciec rozpoczął tam pracę. Chłopcy od dziecka byli wysocy. Gdy poznali Magica Johnsona, gwiazda koszykówki nazwała ich "bliźniaczymi wieżami". Przydomek został z nimi po śmierci ojca.
- Rozmawiamy o nim każdego dnia. Żałoba przerodziła się w celebrację życia. Negatywne doświadczenie przekształciliśmy w coś pozytywnego. Wiem, że on już nie wróci. Ale widzę go w moich synach. Zachowują się tak jak on, wyglądają jak on. Są jak Andy - mówi Lisa Friedman-Clark.
W 2005 roku Lisa ponownie wyszła za mąż. Dziś wraz z synami prowadzi firmę produkującą skarpetki. Część dochodu ze sprzedaży przeznacza między innymi na pomoc ofiarom ataków z 11 września 2001 roku. Choć od tamtego tragicznego dnia minęło 20 lat i Lisa i jej synowie ułożyli sobie życie, przebywanie blisko strefy zero wciąż jest dla nich bolesne.
Autor: Justyna Kazimierczak / Źródło: Fakty o Świecie TVN24 BiS