Prokuratorzy zaczynają śledztwo, harcerze trenują ewakuację. Po tragedii na obozie w Suszku zaczynają się kontrole i mnożą pytania: czy da się ostrzec przed burzą, kiedy widać ją na radarze? Czy alarm dotrze tam, gdzie nie dociera zasięg komórkowy? I czemu wciąż nie ma dobrego systemu, skoro nie ma dobrej komunikacji? To pytania do władz rządowych i samorządowych.
Alarm pożarowy to w harcerskiej hierarchii alarm o najwyższym stopniu zagrożenia. Zawsze traktowany jest poważnie. Na ewakuację harcerze dają sobie w dzień minutę, w nocy - maksymalnie trzy. Muszą natychmiast wziąć z namiotów swoje rzeczy i ustawić się w dwuszeregu. Zabierają tylko to, co niezbędne. Tak wyglądają ćwiczenia.
"Tamtą akcją dowodził 13-latek"
Ewakuacja z obozowiska, w którym zginęły dwie harcerki, była - jak wynika z relacji poszkodowanych - przeprowadzona najlepiej, jak się wtedy dało. Nie wszyscy byli w stanie dobiec do młodnika. Jedna grupa schowała się pod zwalonymi drzewami, inna pod kontenerem na śmieci, a kolejna w jeziorze.
- Cud, że nikt się nie potopił. Tamtą akcją dowodził 13-latek, który był ode mnie o głowę niższy. On wyciągnął całą drużynę z tego jeziora - wspomina Hanna Neugebauer, uczestniczka obozu.
Harcerze wiedzieli, że będzie burza, ale nikt się nie spodziewał, że wichura przewróci cały las.
- Komenda tego obozu zwracała uwagę na te komunikaty, natomiast nie były aż tak alarmujące, a jeżeli w pewnym momencie już były, to okazało się to za późno - tłumaczy przewodniczący zarządu okręgu łódzkiego Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej Adam Kralisz.
Nieadekwatny komunikat
I tu właśnie pojawia się zasadnicze pytanie: dlaczego system powiadamiania o zagrożeniach nie zadziałał na czas? I czy w ogóle działa?
Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej w piątek wydał komunikat o drugim stopniu zagrożenia. "Najbardziej gwałtowne burze będą przemieszczały się od Dolnego Śląska przez Ziemię Lubuską, Wielkopolskę, Kujawy, po Pomorze. W czasie burz w tym obszarze możliwe są nawałnice, niewykluczone lokalnie trąby powietrzne" - głosił komunikat.
Rządowe Centrum Bezpieczeństwa podało komunikat dalej w piątek rano o godzinie 8.41. - Z dosyć szerokim rozdzielnikiem, ale województwa dostały informację, że przemieszcza się front burzowy i prosimy o monitorowanie sytuacji i informacje o zniszczeniach, zagrożeniach, osobach poszkodowanych - wyjaśnia Bożena Wysocka z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa.
12 godzin później, o 20.40, piekło rozpętało się nad Gnieznem. Do Rządowego Centrum Bezpieczeństwa wyszła z Wielkopolski informacja zwrotna i gdyby ostrzeżenie z drugiego stopnia zmieniono na trzeci, być może ktoś przekazałby taką informację znów w dół.
- Ja nie wiem, dlaczego nie było zmienionego stopnia, bo to przecież nie my zmieniamy stopnie, tylko IMiGW. Instytut raczej w nocy nie aktualizuje tych ostrzeżeń. Tak mi się wydaje - mówi Wysocka.
Kryzys w systemie ostrzegania
- Przesyłamy zwyczajowo takie ostrzeżenia. Niestety, te komunikaty są oparte na działaniu telefonów komórkowych, a jak wiemy, w wielu miejscach jest słaby zasięg - przyznaje wojewoda pomorski Dariusz Drelich.
O tym, że tam, gdzie nie działają telefony, trzeba inaczej przekazać ostrzeżenia, urzędnicy pomyśleli dopiero po tragedii na obozie w Suszku.
- O zbliżającej się nawałnicy w urzędzie miejskim nie wiedzieliśmy nic. Nie otrzymaliśmy komunikatu - podkreśla Jolanta Fierek, burmistrz Czerska. - Biuro pana wojewody ostrzegało przed burzami i nawałnicami, ale skala tego, co było, przeszła wszelkie oczekiwania - dodaje burmistrz Chojnic Arseniusz Finster.
Lista pytań, które musi postawić prokuratura, wydłuża się, a istniejący od ubiegłego roku projekt ustawy o ochronie ludności cywilnej jeszcze nie trafił pod obrady Sejmu.
Autor: Marzanna Zielińska / Źródło: Fakty TVN
Źródło zdjęcia głównego: Fakty TVN