W czasie kampanii wyborczej Donald Trump zapowiadał największe deportacje w historii Ameryki. Obietnicę powtarzał tak często, że dotarła ona do imigrantów, którzy zmierzają do Stanów Zjednoczonych, choć są jeszcze bardzo daleko od granicy. Przez Meksyk idzie karawana ludzi z Hondurasu, Wenezueli i innych państw Ameryki Południowej. Dla nich to walka z czasem. Muszą dotrzeć do granicy przed 20 stycznia, bo mają nadzieję, że uda im się jeszcze dostać do Stanów Zjednoczonych.
Mówią, że nie mieli wyboru, musieli uciec z Wenezueli. - Jeśli Trump nas ogląda, jeśli nas słucha, to proszę, by dał nam szansę. Jesteśmy z dziećmi. Wyjechaliśmy z kraju nie dlatego, że chcieliśmy, ale dlatego, że musieliśmy. Jestem pielęgniarką. Zagłosowałam przeciwko Maduro i zostałam zwolniona - wyznaje Xavi Yiperi, imigrantka z Wenezueli.
Karawana imigrantów zmierzająca do Stanów Zjednoczonych walczy z czasem. Chcą dojść do granicy Stanów Zjednoczonych przed zaprzysiężeniem Donalda Trumpa 20 stycznia. Nawet podczas przystanków dojście do granicy jest głównym tematem.
- Wygrana Trumpa z jednej strony nas martwi, ale z drugiej strony wierzę, że tak naprawdę ma on serce, ma własną rodzinę. On walczy o dobro swojego państwa. Jeśli został wybrany, to znaczy, że musi mieć w sobie coś dobrego - mówi Elder Hernandez, imigrant z Hondurasu.
"Car granicy" na straży
Donald Trump rozmawiał już z prezydent Meksyku, która obiecała mu, że imigranci idący przez jej kraj nie dojdą do południowej granicy Stanów. Dlatego niemal na każdym kroku karawanie towarzyszą agenci meksykańskiego urzędu imigracyjnego.
- Tak jak wszystkie państwa, Stany Zjednoczone chcą chronić swoich granic. Dlatego odsyłają imigrantów. Meksyk chce uniknąć nałożenia na nich wysokich ceł, więc może dlatego tutejsi agenci namawiają nas do powrotu do Tapachuli, ale my idziemy dalej - podkreśla Luisa Bejarano, imigrantka z Wenezueli.
W Teksasie członkowie przyszłej administracji Trumpa i jego zwolennicy upewniają mieszkańców, że obietnica masowej deportacji, z którą prezydent elekt szedł do wyborów, zostanie spełniona.
- Konsekwencją największego kryzysu imigracyjnego w dziejach naszego narodu musi być masowa deportacja, bo dane z dziesięciu lat pokazują, że dziewięciu na dziesięciu tych ludzi przegrywa swoje sprawy o azyl, ale nie zostanie deportowanych. Gdzie do cholery popełniamy błąd? - mówi Tom Homan, doradca prezydenta Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa amerykańskich granic.
Pierwsze fragmenty ogrodzenia
Tom Homan został okrzyknięty przez Trumpa "carem granicy". To on ma być odpowiedzialny za poradzenie sobie z kryzysem imigracyjnym na najwyższym szczeblu. Trumpowi pomagają jednak urzędnicy znacznie niższej rangi, jak teksańska komisarz ds. gruntów.
- Przedstawiłam prezydentowi Trumpowi i przyszłemu carowi granicy, Tomowi Homanowi, ofertę wykorzystania tej ziemi do budowy centrum zatrzymywania imigrantów i zarządzania największą akcją deportacji brutalnych przestępców w historii naszego kraju - przekazała dr Dawn Buckingham, teksańska komisarz ds. gruntów.
Proponowane przez komisarz Buckingham centrum miałoby powstać na ponad pięciuset hektarach ziemi, które Teksas odkupił od poprzednich właścicieli, którzy nie wyrazili zgody na budowę muru. Kilkanaście godzin po transakcji wydano pozwolenie na budowę, a we wtorek postawiono tam pierwsze fragmenty ponad ośmiometrowego ogrodzenia.
Źródło: Fakty o Świecie TVN24 BiS
Źródło zdjęcia głównego: Reuters