Na ulice wyszli przedstawiciele podlaskich restauracji i hoteli. Nie zgadzają się z decyzją rządu o zamrożeniu ich działalności w związku z epidemią. Domagają się większej pomocy, bo jesienna tarcza - jak mówią - to za mało, żeby przetrwać.
Zamrożenie branży gastronomicznej to także mniejsze zarobki dla rolników, dlatego przedstawiciele tych dwóch branż dwa dni temu w Bydgoszczy wspólnie protestowali na Starym Rynku.
Protestujący na środku placu postawili ogromny stół, który nakryli pustymi talerzami z nazwami swoich lokali i z powbijanymi w nie "gwoździami do trumny". W ten sposób restauratorzy chcieli wyrazić swój protest wobec ponownego lockdownu dla ich branży i braku pomocy ze strony rządu.
- Przewrotnie stypa, symboliczny pogrzeb, ale to tylko chodzi o to, że my nie damy się zabić ani pogrzebać - podkreślała organizatorka protestu w Bydgoszczy Joanna Franczak.
Jak mówią protestujący, to już nie jest tylko walka o klienta. - Idziemy walczyć o życie, idziemy walczyć o życie naszych rodzin, naszych pracowników, naszych firm - mówi Tomasz Skurski, właściciel ośrodka "Pięć Dębów" w Supraślu.
Problemy klubokawiarni
Zgodnie z decyzją rządu od tygodnia lokale gastronomiczne mogą tylko dowozić jedzenie albo sprzedawać je na wynos.
- Dla wielu firm wynos w ogóle nie jest opcją, bo to jest jeden lub dwa procent w skali obrotów przedsiębiorstwa - ocenia Tomasz Skurski.
- Te utargi są bardzo, bardzo małe, myślę, że to jest spadek na poziomie 60 procent - przybliża Agata Niewola z klubokawiarni "Niebostan" w Łodzi.
Właściciele pubów i klubokawiarni często nie mają żadnego utargu i żadnego przepisu na wyjście z tej sytuacji. Ich lokale są po prostu zamknięte. - Pub jest taką branżą, że w ogóle nie mamy sprzedaży niczego, przecież nie sprzedamy online piwa - podkreśla jeden z protestujących.
Ci, którzy mieli w menu więcej niż napoje i desery, też liczą straty. Właściciel szczecińskiej pizzerii wydłużył godziny otwarcia, żeby pod koniec miesiąca każdy z dziesięciu zatrudnionych u niego pracowników dostał wypłatę.
Co proponuje rząd?
Podczas wiosennego lockdownu większość miejsc pracy udało się utrzymać. Zarówno dzięki oszczędnościom, jak i pieniądzom z tarczy kryzysowej. Pora roku dla gastronomii też była bardziej sprzyjająca.
- Jeśli lockdown skończy się na przykład w grudniu albo na początku stycznia, to zostaniemy praktycznie bez środków do życia, bo zima w gastronomii to okres wegetacji - zaznacza Mateusz Bajda, współwłaściciel "Basiliana Katowice".
W ramach jesiennej tarczy branżowej rząd oferuje: zwolnienie ze składek ZUS, tak zwane postojowe i dotacje w wysokości pięciu tysięcy złotych. Pod warunkiem, że przychody będą o 40 procent niższe niż rok temu o tej samej porze.
- Na razie to, co zostało zapowiedziane, to jest bardzo skromna propozycja, biorąc pod uwagę koszty przeciętnej restauracji, nie mówię o dużych lokalach. To są oczywiście środki, które nawet nie pozwolą opłacić podstawowych kosztów - podkreśla ekonomista Marek Zuber.
Przedsiębiorcy pomoc rządu nazywają "jałmużną", która blokuje ich przed "jakimikolwiek ruchami". - Nie możemy zwolnić pracowników, bo musielibyśmy oddać te pieniądze, wobec czego wpadliśmy w taką pułapkę - mówi Aleksandra Gosk z klubokawiarni "3 Siostry" w Sopocie.
- Nie mamy już oszczędności, nie mamy już z czego dokładać. My po prostu tego nie przeżyjemy - dodaje Tomasz Skurski, właściciel ośrodka "Pięć Dębów w Supraślu.
Na ratunek branży gastronomicznej wychodzą samorządy - zwalniają z płacenia czynszu za wynajem lokali od miasta. - To są naprawdę konkretne kwoty, z których zostaniemy zwolnieni - mówi Agata Niewola z klubokawiarni "Niebostan" w Łodzi.
Skutki mogą być długofalowe
Przedsiębiorcy branży gastronomicznej zarzucają rządowi, że z dnia na dzień dowiedzieli się, że ich biznes ma działać na innych zasadach. - Wszystko jest bez przemyślenia. To wszystko jest bez planu, to wszystko jest bez strategii - podkreśla manifestujący przedsiębiorca.
Zdaniem Konfederacji Lewiatan skutki takich decyzji już widać. Przedsiębiorcy tracą zaufanie do rządu, a to w przyszłości może oznaczać wstrzymanie inwestycji.
- To uderzy w rynek pracy. Bardzo potrzebne jest synchronizowanie tych działań, bardzo jest potrzebne, żebyśmy byli informowani chociaż chwilę wcześniej - zaznacza Maciej Witucki, prezydent Konfederacji Lewiatan.
Branża szacuje, że problem dotyczy prawie 80 tysięcy firm, w których pracuje milion osób. Rynek gastronomiczny wart jest 40 miliardów złotych. Dla polskiej gospodarki to dwa procent PKB.
Autor: Marta Kolbus / Źródło: Fakty po południu TVN24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24